01. Broken-hearted girl.

Tytuł: Beyonce

Czasem najłatwiejsze rzeczy okazują się najtrudniejsze. Musisz wstać rano, zjeść śniadanie, pójść do sklepu, zmyć naczynia, czy sprzątnąć łazienkę albo, co gorsza - iść do pracy. To staje się cholernie trudne, kiedy czujesz, że chcesz tylko wyć w poduszkę i zniknąć dla świata.

Całe te dyrdymały na temat pokazywania byłemu, co stracił, wydają ci się gówno warte, bo w rzeczywistości byłabyś gotowa iść do niego na klęczkach, byleby tylko wrócił. Nie chce ci się ubrać czystych majtek, ani zamienić piżamy na jakiś cywilizowany strój. Nie masz siły umyć zębów, więc prysznic to już nadludzki wysiłek. Znasz to? Dochodzenie do siebie po rozstaniu to najbardziej okrutna rzecz w całym związku. Nawet upokorzenie związane z zerwaniem nie jest takie straszne, jak dopuszczenie do siebie faktu, że jego już nie ma. Nie chciał cię. Wolał inną. Okazałaś się dla niego niewystarczająco dobra. Tracisz wiarę w swoją wartość, bo skoro w pewnym momencie przestał cię chcieć, to znaczy, że wcale nie jesteś taka miła i fajna, jak mówił. A może cały czas tylko udawał? Nic nie ma sensu. Zadajesz milion pytań, odtwarzasz w głowie wszystkie sytuacje i rozmowy, doszukując się tego, co przeoczyłaś, co mogłaś zrobić albo powiedzieć lepiej. Nie pomagasz sobie. Jest tylko gorzej.
Jest kurewsko ciężko1.

Lilia zwlekła się z łóżka, z trudem wyplątując się z pościeli, która swoje dobre dni zdecydowanie miała już za sobą. Powinna ją uprać przynajmniej tydzień temu. Odrzuciła skotłowaną kołdrę i poszła do kuchni, czyli jakieś trzy metry i kontuar dalej. Wypiła szklankę wody, odnalazła w szafce płatki, więc zjadła trochę na sucho. Nie chciało jej się brać prysznica, dlatego odświeżyła się w strategicznych miejscach i ostatkiem woli umyła zęby. Włosy też błagały o wodę i trochę szamponu, ale kto zawracałby sobie tym głowę? Wtarła w nie trochę suchego szamponu, ale nie wiele to dało, więc związała je w coś, co przypominało kok. Depcząc rzeczy, które powinny znaleźć się w koszu, przeszła z łazienki do pokoju i wyjęła z szafy jedne z ostatnich sztuk czystych ubrań.
Nie mogła stracić pracy, bo wtedy musiałaby wrócić do rodziców, a to byłby koniec świata. Gdyby znów zamieszkała z nimi, oznaczałoby to, że poniosła zupełną porażkę w każdej dziedzinie swojego życia. Pracowała, jako kelnerka i wynajmowała pokój z aneksem kuchennym i łazienką wielkości pudełka zapałek w budynku gospodarczym przy domu Maddie. Dodatkowo wymyślała ciekawe tematy na artykuły i próbowała swoich sił na portalach internetowych, czasem w gazetach. Jednak to wciąż za mało, żeby było ją stać na własną kawalerkę. Kilka razy jej się udało napisać dobry tekst, który powielono na kilku portalach dla kobiet, ale w ostatnich tygodniach zaniedbała nawet pisanie. Nie robiła niczego, bo bujała w obłokach. Niepisanie, gdy jest się myślami i sercem gdzieś daleko, ponad chmurami, nie stanowi problemu. Gorzej, gdy z hukiem spada się na ziemię i okazuje się, że trzeba zająć się milionem zaniedbanych obowiązków. To przytłaczające, więc robiła jeszcze mniej, absolutne minimum przeżycia.
Przechodzenie obok pięknego, zadbanego domu przyjaciółki stanowiło codzienną gehennę i największy istniejący dowód na niesprawiedliwość życia, na jej wielką porażkę. Przyjmowała to z godnością i nie zazdrościła Madeline w ten zły sposób. Kibicowała jej zawsze i we wszystkim. Cały czas wierzyła, że ją też czeka taka świetlana przyszłość, że ona też będzie miała wspaniałego męża i piękny dom. O karierze już nie marzyła. Zawsze tłumaczyła sobie, że kiedy ona zajęta była swoimi pięcioma minutami, to jej przyjaciółka przechodziła kolejne etapy życia we właściwej kolejności. Liceum, studia, ślub, a ona goniła marzenia. Potem było już za późno. Teraz łatwo zdecydować, która z nich wybrała dobrze. Wystarczyło porównać wspaniały dom i cudownego męża Maddie i wynajęty pokoik Lilii, jakby nie było – należący do przyjaciółki.
Do pracy szła pieszo, bo nie miała samochodu. Roweru też nie, bo ukradli go przed kilkoma miesiącami. Potem nie potrzebowała własnego środka lokomocji, bo wszędzie ją woził  o n . Dlatego teraz maszerowała do pracy w trzydziestopięciostopniowym upale. Jeśli wcześniej czuła się nieświeżo, to teraz… cóż. Bagno. Dosłownie i w przenośni. Stojąc na przejściu dla pieszych, starała się nie zawyć z żałości. Nim zaczęła zmianę, wiedziała, że to będzie jeden z cięższych dni. Robbie, główny kelner, już od wejścia miał do niej pretensje, o co tylko się dało. Skrytykował jej włosy, brak makijażu, brak energii, każde najdrobniejsze zająknięcie. Nie wspominając o tym, że jeden jedyny raz pomyliła się i zamiast latte karmelowego podała klientce orzechowe. Poprawiła się, płacąc z dniówki za pomyłkę. Oczywiście niewłaściwą kawę sama wypiła, nie zastanawiając się nad tym, czy kobieta zdążyła jej spróbować czy nie. Kawa opiewała część sumy, którą miała przeznaczyć na jedzenie, więc musiała je czymś zastąpić.
Wracała dwie godziny później niż powinna. Dostała swoją dniówkę, ale odpracowała kawę zmywając. W sumie to odpracowała milion kaw, ale nie miała siły protestować. Wracając łkała. Nie stwarzała pozorów. Nie powstrzymywała się. Nie próbowała wziąć się w garść. Najciszej jak umiała przemknęła obok kuchennych okien państwa Walsh, ominęła klomby i rabaty, niemal biegnąc kamienną ścieżką w stronę domku gospodarczego. Za nic w świecie nie potrafiła nazywać tego miejsca swoim domem. Przejściowe lokum, mieszkanie, domek gospodarczy, dom Mad oczywiście, ale to nigdy nie będzie jej dom, nawet, jeśli przyjdzie jej zajmować go do końca życia. Już kilka metrów przed gankiem trzymała klucz w wciągniętej ręce, żeby zniknąć jak najszybciej, żeby znów nie musieć mówić: dzięki Mads, już jadłam, bo nienawidziła okłamywać przyjaciółki. Wskoczyła na próg, zadowolona ze swoich zdolności ninja, już przekręcała klucz w zamku, gdy usłyszała skrzypnięcie. Odwróciła się gwałtownie, niemal zupełnie pewna, że to on, że wrócił, że tęsknił, że jednak jej chciał.
Ale nie, to tylko Johnnie.
- Och – sapnęła niezadowolona, nim zdążyła ukryć swoje emocje. Wielki jak góra brat, spojrzał na nią krzywo, mrużąc oczy. Sprawdzał ją i biorąc pod uwagę jej wygląd - oblała test. Istniały dwie opcje: mama wysłała go na przeszpiegi albo Madeline do niego dzwoniła z prośbą o interwencję.
- Też się cieszę, Lil odparł kwaśno. Czekam tu na ciebie już dwie godziny.
- Musisz mieć bardzo ważną sprawę, skoro chciało ci się tak długo tutaj siedzieć odpowiedziała otwierając drzwi i wpuszczając go do środka. Buchnęła w nią mieszanka zapachów: nieumyte od tygodni naczynia, nieuprane rzeczy, przepocona pościel, zaduch, kurz i co tylko mogło tam brzydko pachnieć brzydko pachniało. A wszystko dlatego, że miała tylko jeden pokój i tylko tam mogła go wprowadzić. Natychmiast pootwierała wszystkie okna, zdając sobie sprawę, że Jakub dokładnie przyglądał się burdelowi (bałagan to zbyt małe i zbyt nieadekwatne określenie) w mieszkaniu. Bardzo długo i dokładnie poprawiała firanki, kiedy więcej już nie mogła, odwróciła się w stronę brata. Stał w przejściu, ledwo mieszcząc się w futrynie. Wzdłuż i wszerz, gwoli ścisłości. Nie miał zbyt zadowolonej miny. Kurczowo ściskała pasek torebki, mając dosyć tej inwigilacji. Rzuciła ją na stertę papierów leżących na blacie. Ni to obrażona, ni to niezadowolona pomaszerowała do części, którą nazywała sypialną i zepchnęła pościel, starając się ukryć plamy po sosie spaghetti. Zrzuciła też ubrania z fotela i kopnęła te z podłogi, robiąc bratu miejsce. Nie skorzystał, ale ona usiadła, bo i tak była od niego mniejsza. – Mama czy Maddie? – spytała w końcu.
- Jackie nie miała z tym nic wspólnego – odpowiedział dyplomatycznie.
- Czyli jutro przyjdzie Eric – stwierdziła niezadowolona.
- Może dzięki temu sprzątniesz trochę tego syfu odparł zniesmaczony. John był typem drwala, jak to się obecnie nazywa. Wielki, umięśniony i zarośnięty. Wyglądał groźnie, emanował całym tym pierwotnym magnetyzmem, od którego dziewczynom miękły kolana, ale w środku to był misiaczek. Lilia kochała go całym sercem, ale oglądanie jego przystojnej twarzy z czymś, co przypominało foszka, było ponad jej siły. Nie dziś, nie jutro. Nie w tym życiu. Mama o niczym nie wie powiedział pojednawczym tonem. – I całe szczęście, bo odprawiłaby egzorcyzmy, jakby wyczuła ten smród.
- Johnnie… – zaczęła, sprawdzając swój głos. Nie chciała, żeby zawiódł ją w tej chwili. Zignorowała przytyki brata, skupiając się na zachowaniu spokoju. – Doceniam, że przyjechałeś tutaj specjalnie dla mnie, że chciało ci się czekać, ale uprzedź Erica, żeby tu nie przyjeżdżał, bo nie posprzątam, nie ogarnę się i nie zamierzam brać się w garść. Możesz to przekazać też Maddie, kiedy dopadnie cię przy bramie. Nie chce mi się. Zamierzam skisnąć w tym syfie – oznajmiła mu, zadzierając butnie brodę. Brat zmierzył ją niedowierzająco-kpiąco-troskliwym spojrzeniem. 
- Co się stało, maluchu? zapytał, zbliżając się do siostry. Usiadł obok niej, niebezpiecznie blisko plamy po sosie. Ten pokój wydawał się kuriozalnie mały dla niego. Wszystko było za niskie, za wąskie i za krótkie dla jego postury. Dlatego też z trudem usiadł na jej posłaniu. – Trzy miesiące temu tryskałaś radością. Fruwałaś nad ziemią, kiedy spotkaliśmy się na obiedzie u rodziców. Wydawałaś się bardzo szczęśliwa. Nie minęły dwa tygodnie, a ty zapadłaś się pod ziemię. Jackie wciąż myśli, że siedzisz w tej bańce. Chodzi o faceta, prawda?
- John – mruknęła ostrzegawczo. – Nie chcę o tym rozmawiać – jęknęła bliska płaczu. Popadała w skrajności. Stała się miękka, marudna i rozhisteryzowana. Ten człowiek zostawił ją spustoszoną i zdruzgotaną.
- Nie warto, robaczku – westchnął, obejmując Lilię ramieniem. – Nie myjesz się, pewnie nie jesz, nie spotykasz się z nikim, aż dziwne, że wciąż pracujesz. Nie spędziłaś z nim ostatnich dziesięciu lat, ale kilka miesięcy? Nie udało się, nie był właściwy. Poznasz jeszcze tego swojego.
- Przestań! krzyknęła, podskakując na równe nogi. – Wszyscy są tak zajebiście poinformowani, co powinnam, a co nie. Wszyscy wiedzą najlepiej i chcieliby ustawiać moje życie. Wkurwia mnie to już. Tak, zakochałam się. Tak, był wspaniały. Tak, okazał się chujem. Nie chciał mnie, nie byłam wystarczająco dobra. Koniec pieśni. Nie on pierwszy, nie ostatni, a teraz skończmy ten temat, bo już rzygam tym, że każdy wie lepiej ode mnie. Będę histeryzować i przeżywać, bo tak chcę, bo tak czuję i mam gdzieś, że komuś to przeszkadza!
- Martwię się o ciebie, Lil. Wszyscy się o ciebie martwimy – odpowiedział niewzruszony jej wybuchem. Mieszkając z trzema kobietami, miał wprawę w znoszeniu histerii. – Jesteś fajną babką, a spotykasz się z samymi dupkami, przez których potem płaczesz, ale jeszcze nigdy nie doszło do tego, żebyś się tak zapuściła. Komu robisz tym na złość? – Nie odpowiedziała, nawet na niego nie popatrzyła, a John nie miał już nic więcej do dodania. Podniósł się, ucałował siostrę w czoło i wyszedł. A ona rzuciła się na łóżko i zalała łzami.

Chciałabym chodzić z kimś za rękę. Chciałabym, żeby pokazywał się ze mną publicznie i muskał dłonią kark w ten charakterystyczny, władczy sposób. Chciałabym przytulać się do czyichś pleców, chciałabym, żeby ktoś całował mnie w czoło. Chciałabym czuć się ważna i potrzebna. Chciałabym dostawać jaśmin zerwany w parku po drodze do mojego mieszkania i ciastko w kształcie serca. Chciałabym otrzymywać wiadomości miłego dnia i jak ci minął dzień? albo tęsknię, czy będę za pięć minut, bo ten dzień bez ciebie jest jakiś nijaki. Chciałabym malutkich, najmniejszych gestów, codzienności, która pokazuje, że jednak ktoś na mnie czeka, dla kogoś mam znaczenie. Chciałabym… być czyimś marzeniem2.

Płakała przez kolejną godzinę, a może i pięć. Kto by to liczył? Nie miała przy sobie nikogo, kto czuwałby nad nią, interesował się i dbał o nią. Kogoś, kto przytuliłby ją, gdy płakała. Kto chciałby, żeby przestała. Choć nie. Stop. Nie miała m ę ż c z y z n y, którego by to obchodziło. Feministki niech mówią, co chcą, ale samotność dopada każdego bez względu na kolor skóry, upodobania polityczne, doświadczenie życiowe, czy osiągnięcia zawodowe. Jeśli jesteś sam/sama, to prędzej czy później ten stan zaczyna cię uwierać. Różnica polega tylko na sposobie radzenia sobie ze samotnością. Każdy prędzej czy później potrzebuje miłości romantycznej. Jednemu wystarczy jednonocna bliskość ciała drugiego człowieka, a ktoś inny pragnie drugiej osoby w dzień, w nocy, latem, zimą, w poniedziałek i w środę, w marcu, w sierpniu, i tak dalej, i tak dalej. Lilia należała do tej drugiej grupy. Zdecydowanie. Desperacko potrzebowała miłości. Dlatego chwytała się każdej okazji. Nie była sama na świecie, miała wiele osób, które kochała i które darzyły ją miłością: rodzice, rodzeństwo, przyjaciół… Doceniała to, ale w pewnym momencie życia w człowieku pojawia się potrzeba miłości innej niż ta rodzinna. Właśnie tego jej brakowało. To była pustka w jej życiu, dziura w sercu, niespełnienie. Jak zwał tak zwał.
Maddie wciąż sprawdzała, co u niej, czy wróciła z pracy albo, czy w ogóle do niej poszła. Przynosiła jej jedzenie, jakiś owoc czy ciastko na poprawę humoru i bardzo starała się cierpliwie znosić zachowanie Lilii. Była wspaniałą przyjaciółką. Najlepszą. Jednak szkopuł tkwił w tym, że Madeline nie rozumiała, co Lilia czuła. Nie znała tego rodzaju smutku, więc po godzinie lub dwóch pocieszania jej i klepania po ramieniu, zawsze wracała do swojego domu, do męża, do ich spraw. A Lilia zostawała sama. Nie mogło być inaczej, przecież każda miała swoje życie. Mama dzwoniła do niej raz w tygodniu. Utrzymywanie pozorów normalności przed mamą było grą wartą Oscara. Jacqueline miała tendencję do dramatyzowania, choć na pierwszy rzut oka wydawała się być wyrafinowaną damą, która najpierw wygląda, a dopiero potem czuje. Lilia nie chciała, żeby wparowała tam z detergentami i uszczęśliwiała ją na siłę. Z tatą rozmawiała rzadko, a kiedy się widywali, wciąż nie umiał spojrzeć jej w oczy. John i Eric mieli swoje sprawy, swoje obowiązki i swoje życie prywatne. Interweniowali w nagłych przypadkach i zawsze mogła na nich liczyć, ale jak to mężczyźni – trzymali się z dala od dramatów. A Cassie? Była sobą. Rosie zaczęła swoją pierwszą prawdziwą pracę, wymieniały wiadomości raz po raz, ale pochłonęło ją nowe życie. Dlatego Lilia została sama. Ze smutkiem zdała sobie sprawę, że od ponad miesiąca nie miała z nikim kontaktu. Prawdziwego kontaktu. Z nikim poza Mad i jej mężem - Connorem, bo jedna wizyta Johnniego i udawane telefony się nie liczyły. Odrzuciła kołdrę, z trudem podniosła się z poduszek i odnalazła komórkę. Padła, więc włączyła ją do ładowania, zastanawiając się, kiedy ostatnio z niej korzystała. Sprawdziła listę połączeń i wiadomości. Okazało się, że mama dobijała się do niej i Eric, a także kilkoro znajomych i przyjaciół. Czyli jednak ktoś o niej pamiętał. Nigdy na tak długo nie przepadała, ale wszyscy wiedzieli, jaka była szczęśliwa z Peterem, więc prawdopodobnie sądzili, że to wciąż trwało i dlatego odsunęła się od bliskich. A tymczasem ona gniła w swojej dziupli. Zaniedbała kontakty z najbliższymi. Zupełnie, jakby Peter przesłonił cały jej świat. W sumie tak było, a kiedy ją zostawił zachowała się, jakby nikogo poza nim nie miała. Od bardzo dawna nie zapytała, co u Maddie. Nie wiedziała, jak Jane radziła sobie w nowej pracy, ani czy Harlow wygrała konkurs, który organizowało miejscowe planetarium. Opuściła niezliczoną ilość meczy Shannona i Nathana. Emma na pewno tęskniła za ich wspólnymi spacerami. Zaniedbała kontakty ze szwagierkami. Nie pamiętała, kiedy ostatnio umówiły się na czwartkowe ploteczki (Louisa i Jane przepadały za tymi spotkaniami. Cassandra mniej, ale nie chciała odstawać, więc zawsze zjawiała się robiąc przy tym dużo szumu). Louisa przygotowywała ważny projekt, czy jej się udało? A Janie miała problem z jednym z uczniów. Wcześniej Lilia cały swój czas poświęcała Peterowi, a ostatni miesiąc spędziła na wyciu w poduszkę. Ostatnie pół roku wyparowało z jej życiorysu. Czy to coś zmieniło w jej życiu? Zachowywała się egoistycznie, straciła rozum. Dosłownie. Jak można tak rzucić wszystko i wszystkich dla jakiegoś faceta? On nie zrezygnował ze swojego życia dla niej. I tu pojawia się podstawowa różnica między nią, a Peterem. On włączył ją do swojego planu dnia, uplasowała się między spotkaniem biznesowym, a drinkiem z kumplami, a ona oddała mu każdą minutę każdego dnia, odkąd go poznała, aż do dziś.
Wnioski wyciągnij sama, Lilio.
Zgłodniała. Nie była pewna, czy chciała coś zjeść, czy zrobić coś po prostu. Poczuła naglącą potrzebę wyjścia z mieszkania. Poczuła, jak cała się kleiła, jak swędziała ją skóra głowy. Poczuła siebie (nie tylko zapach) w każdy możliwy sposób. I bardzo nie spodobało jej się to wrażenie. Znienawidziła siebie za ten idiotyczny protest. Podbiegła do szafek i przeszukała je. Skończyły się zapasy. Nie miała już nawet suchych płatków. Musiała iść do sklepu. Powinna się wykąpać, żeby nie obrzydzać nikogo swoim wyglądem, ale nie miała na to czasu, chciała zakupów. Chciała jedzenia. Zgarnęła swoje włosy w kok i mocno związała go gumką. Choć wydawało się, że nawet, gdyby ich nie związała, to i tak żadne pasmo nie zdołałoby się odkleić. Obrzydliwe. Użyła chusteczek odświeżających i wytarła nimi prawie całe ciało. Prysznic pewnie trwałby krócej, ale wydawało jej się, że tak będzie szybciej. Logika pośpiechu. Postanowiła wziąć długą kąpiel, jak już uzupełni zapasy jedzenia. Nie wydawało jej się, żeby w środku nocy w supermarkecie mogły znaleźć się tłumy. Chwyciła portfel i niesiona, jakąś siłą, która wróciła z hukiem po długiej nieobecności, pognała do sklepu. Najbliższe supermarkety były już zamknięte, więc maszerowała pół godziny, nim znalazła coś czynnego, ale czas się nie liczył. Miała go mnóstwo. Musiała kupić jedzenie i w tej chwili wydawało jej się, że tylko to miało znaczenie. Jakby od tego czy kupi mrożonego brokuła, zależały losy świata. Chciała coś zjeść. Coś dobrego. Coś smacznego. Na samą myśl o pieczonym kurczaku w panierce ciekła jej ślinka. Od miesiąca żyła głównie suchymi płatkami. Dochodziła północ, ale wiedziała, że po powrocie przygotuje sobie posiłek. Wielką ucztę bogów. Krążąc po opustoszałym supermarkecie, delektowała się możliwością wyboru. Jako, że niewiele jadła w ostatnim czasie, trochę zaoszczędziła. Wybrała jedno ze swoich ulubionych win - białe i słodkie. Oczywiście pierś z kurczaka, brokuł i kalafior, które wydały jej się tak apetyczne, że aż chciała je przytulić. Zabrała ciastka z czekoladą. Musiała zjeść chipsy. Bardzo chciała zjeść chipsy. Mknąc między regałami, poczuła tak dojmującą potrzebę jedzenia, jakby dopiero dowiedziała się o jego istnieniu. Stojąc przed regałem pełnym najróżniejszych smaków i kształtów, nie miała pojęcia, które wziąć. Nie mogła pozwolić sobie na wszystkie, a bardzo chciała. Papryka, a może zielona cebulka? Rozglądała się gorączkowo, w głowie już układając swoje menu. Na samej górze dostrzegła faliste cztery papryki i cztery sery. Chciała je sięgnąć, ale zostały tylko dwie paczki i wszystkie z tyłu. Nie należała do niskich dziewczyn, ale ten regał z chipsami ją pokonał. Zabrakło jej dziesięciu centymetrów. Stanęła na palcach i wyciągnęła rękę i nawet szyję, ale straciła równowagę i poleciała na regał. Oczami wyobraźni już widziała, jak runie na podłogę, wystrzeliwując na cały sklep chipsy o smaku fromage i orzecha, a nawet papryki i szynki. Już słyszała ten raban. Już widziała, jak cała obsługa sklepu zbiega się i patrzy na nią z politowaniem. Na jej tłuste włosy, wymięte ubranie, jak czują jej zapaszek, jak będzie płaciła za dziesiątki chipsów, których nie zje, bo zostaną rozstrzelone po całym sklepie. Minęła sekunda, a potem dziesięć kolejnych, ale nic takiego się nie stało. Coś ją przytrzymało i bynajmniej nie żadna siła nadprzyrodzona, ani ręka boska. Była to ręka męska, a nawet dwie.
- Mało brakowało – usłyszała za sobą, a już po sekundzie obok siebie, niski, ładnie brzmiący męski głos. Patrzyła na niego zszokowana, nie bardzo wiedząc, co się stało, bo nie widziała go nigdzie wcześniej. Myślała, że była sama w alejce. Mężczyzna – całkiem przystojny – uśmiechał się dobrodusznie, czekając na jakąś jej reakcję. Lilia zupełnie zszokowana zapomniała o tym, że powinna się odezwać. Otwierała i zamykała usta, jak ryba wyrzucona na brzeg morza. Serce wciąż waliło jej jak szalone, bo nie mogła pojąć, dlaczego nie leżała w morzu chipsów. Zdębiała.
- Przepraszam – wyjąkała, dziwiąc się, że nie skrzywił się na jej widok, ani nie odsunął na trzy metry. – Po prostu… już pogodziłam się z tym, że runę jak długa – uśmiechnęła się pod nosem, wyobrażając to sobie znów. – Dzięki.
- Do usług – skinął głową, po czym sięgnął po paczki, o które się rozeszło. Mierzył metr osiemdziesiąt z okładem, więc to nie stanowiło żadnego wysiłku. Nie groził mu spektakularny lot na szczupaka. – Cztery papryki, czy cztery sery?
- Cztery papryki, ale mogę ci je odstąpić za ratunek – zaproponowała, lecz nieznajomy uśmiechnął się tylko w odpowiedzi i podał jej tą jedną upragnioną rzecz. Już czuła cudowną chrupkość chipsów. – Nie zawsze próbuję zdemolować sklep, ale jak już to robię, to konkretnie – odparła, czując potrzebę wytłumaczenia się. Chłopak, a w zasadzie mężczyzna, roześmiał się serdecznie, jakby powiedziała najzabawniejszą rzecz pod słońcem. – Ktoś tu chyba dyskryminuje niskie osoby. Co mają zrobić dzieci? – zastanawiała się, kierując się w stronę jogurtów, bo zapragnęła zrobić sos czosnkowy. To będzie mieszanka wybuchowa.
- A może ta wysoka półka ma chronić dzieci przed otyłością albo miażdżycą przed trzydziestką? – pomyślała o tym przez chwilę, choć bardziej przejmowała się tym, czy wybrać jogurt grecki czy tradycyjny.
- Nie sądzę, żeby producenci chipsów i ich dystrybutorzy myśleli o czyjejkolwiek otyłości – zawyrokowała, widząc na horyzoncie swoją zdobycz.
- Racja, ale widzę, że ty dbasz o dietę – wskazał na warzywa i mięso w koszyku Lilii.
- Możesz się śmiać, ale muszę zjeść dziś mięso, inaczej dostanę wścieklizny – odpowiedziała i na samą myśl o pieczonym kurczaku, o kurczaku w panierce, ślina napłynęła jej do ust. Poczuła zapach przypraw.
- Mówisz tak, jakbyś nie jadła miesiąc – odparł, przypatrując się Lilii. Pewnie myślał, że jest bezdomna albo bardzo biedna, skoro paradowała po mieście w wydaniu gnijącej panny młodej.
- Coś w tym sensie – zamieszała się. – Muszę wziąć jeszcze przyprawy. Dzięki za ratunek – uśmiechnęła się krótko i pomknęła w kierunku działu z ziołami. Nie chciała, żeby ją dłużej wąchał. Poczuła ogromną falę wstydu, która sprawiła, że odechciało jej się jeść. Na szczęście na krótko.
Nim dotarła do mieszkania, wybiła pierwsza w nocy. Nim wszystko ugotowała, minęła druga. Skończyła jeść przed trzecią. Zjadła wszystko, co przygotowała. Całą pierś z kurczaka usmażoną w panierce, warzywa i frytki. Na chipsy nie miała już miejsca. Na ciastka też. Mówiąc prosto – objadła się po kokardki, ale dawno nie czuła się tak dobrze. Później długo leżała w łóżku, nie mogąc zasnąć i oglądała seriale w telewizji. Następnego dnia dotarła do pracy niewyspana i z niestrawnością, ale to był dopiero początek. Robbie omijał ją szerokim łukiem. Po pomyłce z kawą została przeniesiona na zmywak, nie dlatego, że to taki błąd. Doskonale wiedziała, że to przez jej wygląd. Było jej to na rękę. Nie chciała pokazywać się nikomu, ani znosić zdegustowanych spojrzeń, ani pytań, czy wszystko z nią w porządku. Zmywanie garów było okej. Jednak kulminacja miała nastąpić pod koniec zmiany. Lilia czekała na nią, bo zdecydowała, że koniec brud-protestu, marzyła o pachnącej kąpieli. Nie miała na nią siły w nocy, więc rozmyślała o gorącej wodzie przez całe osiem godzin, gdy zmywała. Nie, żeby przez to musiała dwa razy częściej korzystać z toalety.
- Lilia – usłyszała, gdy czyściła komorę zlewozmywaka po skończonej pracy. Odwróciła się powoli, doskonale wiedząc, że wizyta szefowej nie mogła wróżyć niczego dobrego. LeighAnn Thompson odziedziczyła restaurację po ojcu, unowocześniła ją i wyciągnęła z długów. Lilia zatrudniła się, gdy knajpa prosperowała już świetnie, a szefowa bywała w niej tylko kontrolnie, od święta. Obawiała się, że mogło chodzić o jej stan fizyczny. I cóż. Nie myliła się. – Czy możemy zamienić słowo? – zapytała grzecznie, choć to nie była prośba. Każdy, kto znał LeighAnn doskonale to wiedział. Ona nie prosiła.
- Oczywiście, daj mi sekundkę – uśmiechnęła się najbardziej pogodnie, jak potrafiła i szybko przetarła komorę na sucho. To bez sensu, bo za kilkanaście minut Marnie znów naleje do niej wody. Na koniec osuszyła ręce i poszła za szefową. Zatrzymały się w korytarzu łączącym kuchnię z zapleczem i pokojami socjalnymi.
- Jest mi niezwykle niezręcznie o tym mówić, ale muszę poruszyć z tobą pewną kwestię – zaczęła, krzywiąc się nieznacznie. LeighAnn była fantastycznie wyglądającą czterdziestką. Lilia szła o zakład, że była cheerleaderką, a potem przewodniczyła bractwu, które miało w nazwie alfa, beta lub gamma i organizowała najlepsze imprezy na studiach. Poczuła się przy niej, jak kocmołuch, ale to tylko i wyłącznie jej wina. Nikogo innego. – Robert już jakiś czas temu zaalarmował mnie o twoim… - zacięła się wyraźnie zniesmaczona. – Stanie – zakończyła. – Dlatego zostałaś przeniesiona na zmywak. Przykro mi to mówić, bo odkąd tu pracujesz, byłaś ulubienicą naszych gości. Jednak nie mogę pozwolić, żeby moi pracownicy obsługiwali gości, wyglądając tak – wskazała na Lilię, która spurpurowiała i marzyła tylko o tym, żeby zapaść się pod ziemię. Nie sądziła, że to co w jej głowie brzmiało tak źle, wypowiedziane na głos okaże się takim ciosem. – Nie będę owijać w bawełnę – odetchnęła, spoglądając ostro na dziewczynę. – Dlaczego ty się nie myjesz? Nie mówię już o wyglądzie, bo na zmywaku możesz występować nawet w worku, ale Lilio… to czuć. – Zachłysnęła się powietrzem, przyjmując słowa szefowej. Czuła się upokorzona. Nawet tamte sprawy sprzed lat nie wydawały się tak okrutne i raniące, jak to. Sama sprowadziła na siebie tą sytuację, mogła dziękować tylko sobie.
- Przepraszam… - szepnęła. – Ostatnio w moim życiu nie działo się najlepiej i… - spuściła wzrok, nie wiedząc, co mogłaby dodać. Nie zamierzała zwierzać się szefowej ze złamanego serca. Nic nie usprawiedliwiało takiego zachowania. Jak można się nie myć? Jeśli wcześniej widziała w tym jakąś prawidłowość, tak teraz dotarła do niej pełna świadomość głupoty, którą popełniła.
- Cenię sobie twoją pracę. Twoja przeszłość ściągnęła tu wielu gości i choć dla ciebie to nie musi być komfortowe, mnie przynosi zyski. Nie chcę cię zwalniać tylko dlatego, że masz kiepski moment. Postanowiłam, że weźmiesz dwa tygodnie wolnego.
- Muszę pracować, żeby mieć co jeść. Wezmę się w garść. Nawet bez tej rozmowy postanowiłam coś ze sobą zrobić. Tylko proszę, nie wysyłaj mnie na bezpłatny urlop.
- Nie zamierzam zostawić cię bez środków. Nie wybrałaś całego urlopu w tym roku. Przeniosłam go z listopada na teraz. Masz wykorzystać ten czas na porządki w swoim życiu, bo jeśli wrócisz i sytuacja się powtórzy, to niestety będę musiała cię zwolnić.
- Rozumiem. Dobrze, LeighAnn. Dziękuję – odpowiedziała zaskoczona wyrozumiałością szefowej. Ona odbierała urlopy wiosną i latem, a nie przyznawała je. Kobieta skinęła głową i wróciła do kuchni, od progu strofując głównego kucharza. Lilia udała się do szatni, żeby zabrać swoje rzeczy. Zastała tam Diasy, jedną ze swoich najlepszych koleżanek. Diasy pracowała w restauracji rok dłużej, niż Lilia. Poznały się jej pierwszego dnia. Diasy wdrażała ją w obowiązki i pewnie zostałyby zwykłymi koleżankami z pracy, gdyby nie imiona. Diasy i Lilia. Rozbawiło je to, zaczęły ze sobą rozmawiać i tak już zostało, że całkiem się zaprzyjaźniły. LeighAnn najczęściej dawała im wspólne zmiany, podkreślając tą zbieżność imion: „dziś obsługiwać będą Lilia i Diasy, nasze kwiatuszki”, czy coś równie bzdurnego.
- Zwolniła cię? – zaniepokoiła się, ale Lilia zaprzeczyła. Opróżniła szafkę z ubrań, ręczników i innych przyborów, które mogła odświeżyć.
- Dała mi urlop – odpowiedziała, kiedy zapakowała już lnianą ekotorbę. Miała ją od wielu lat i głosiła napis: born to be a star. Trochę ironia w jej przypadku. – Gdyby poczekała jeszcze jeden dzień, ominęłaby nas ta pogawędka. Ja już naprawdę rozumiem, że jestem idiotką – klapnęła na krzesło trochę zrezygnowana. – Chciałam się wczoraj wykąpać, ale pół nocy szykowałam sobie jedzenie. Mogłam się wysilić, nie czułabym się dziś jak gówno – westchnęła. Potarła twarz dłońmi. Była tłusta. Fuj.
- Lilly – powiedziała miękko jej koleżanka. – Każdy, kto cię zna, nie wydaje osądów. A cała reszta niech się wali – uśmiechnęła się, obejmując dziewczynę ramieniem. Co dziwne, nie brzydziła się jej dotknąć. Ona by się brzydziła.
- Dziękuję – szepnęła, wzdychając ciężko. – Mam dwa tygodnie na przemyślenie tego wszystkiego. W sumie to się cieszę, bo odkąd poznałam Petera czas przemknął mi między palcami. Był marzec, a już jest połowa sierpnia.
- Jak będziesz gotowa, to zadzwoń i wybierzemy się na jakąś imprezę albo, chociaż na kawę. Mad opuści swoją małżeńską sielankę, a może i Rosie się zdecyduje. – Rose, to bratanica Lilii, jednak jeśli zagłębić się w prawidłowości genealogiczne, to poprawnie powinna określać ją jako córkę swojego kuzyna, na co raczej nie istniała fachowa nazwa. Rosana była owocem młodzieńczej wpadki Johna. Kończyła już studia, w związku z czym Lilia traktowała ją jak siostrę, bo wychowywały się razem.
- Jesteś cudowna – uśmiechnęła się i uściskała ją, skoro koleżanka nie brzydziła się jej tłustej skóry. Za chwilę, gdy Lilia była gotowa, żeby wyjść, zabrały swoje rzeczy i przeszły razem do skrzyżowania, a później jak zawsze rozeszły się w swoje strony. Dochodziła północ, wiał lekki wiaterek, panowała cudowna aura. Lilia oddychała głęboko, chłonąc ten moment. Ostatnim razem, gdy zachwycała się usianym gwiazdami niebem, siedziała z Peterem nad wodą. Musiała zastąpić to wspomnienie nowym.

Kiedy z pełną świadomością spojrzała w lustro, przeraziła się tym, jak wyglądała. Niemyte od wieków włosy sklejały się w tłuste strąki, skóra na twarzy wydawała się szara, jakby pokryta kurzem, a każdy jej ruch sprawiał, że unosił się wokół niej specyficzny zapach zbyt długo noszonego potu. Poczucie obrzydliwości wróciło. Starała się przełknąć upokorzenie, jakim były słowa Johna i reprymenda LeighAnn, ale czara goryczy w końcu się przelała. Spędziła w wannie godzinę, zaskoczona tym, jak głupia i zaślepiona była, protestując w tak beznadziejny sposób. Bo jemu na pewno nie zrobiła w ten sposób na złość. Nie odczuł tego, bo nie widzieli się ponad miesiąc. Nie zrobiło mu się przykro. Bo przecież go przy tym nie było. Bo zniknął z jej życia.
- Jestem taka głupia – westchnęła, siadając na sporych rozmiarów kamieniu wkomponowanym w skalniak w ogrodzie Madeline. Przyjaciółka Lilii pracowała od samego rana, póki temperatura sięgała dwudziestu kilku stopni, a nie czterdziestu. Lilia zdążyła się wykąpać i wykonać wszystkie zabiegi pielęgnacyjne, które zaniedbała w ostatnim czasie. Ciaśniej zawiązała pasek szlafroka, nie chcąc żeby z niej spadł.
- Skarbie, cierpisz – odparła jej przyjaciółka spod ronda słomkowego kapelusza. – W takiej chwili robi się różne, często niemądre rzeczy.
- Jest mi wstyd. John powiedział, że śmierdzę i to było jak policzek, a kiedy LeighAnn dała mi dwa tygodnie urlopu, żebym doprowadziła się do porządku i nie śmierdziała w pracy, poczułam się jak gówno. Ona też to czuła z resztą.
- Twój brat nigdy nie należał do subtelnych – odparła pocieszająco. – Szefowa tym bardziej – skrzywiła się. Maddie wyglądała ładnie nawet wtedy, gdy robiła brzydkie miny albo, gdy zalewała się łzami. Nie puchła, jej oczy nie wyglądały jak zalane krwią. Madeline dostała najlepszą pulę genów, jaką mogła odziedziczyć. Zawsze była perfekcyjna. Nawet teraz jej włosy uroczo wiły się pod rondem kapelusza, choć pewnie nawet ich rano nie czesała.
- Jest mi smutno, ale nie mogę mieć tłustych włosów i nieogolonych nóg westchnęła.
- Jestem z ciebie dumna – wymruczała przyjaciółka, jak mama dziecka, które pierwszy raz zawołało, że chce siusiu. Rzuciła grabki i na kolanach zbliżyła się do przyjaciółki, żeby ją utulić.
- Uważaj, wykąpałam się. Nie zepsuj tego – mruknęła żartobliwie Lilia, a Maddie w odpowiedzi złożyła na jej policzku soczystego całusa.
- Najwyżej wykąpiesz się jeszcze raz. Masz dwa tygodnie na to, żeby leżeć w wannie.
- A ty jak się masz? Ostatnio jestem kiepską przyjaciółką. – machnęła na to ręką, gdy Lilia popatrzyła na nią przepraszająco. Przysiadła na swoich ugiętych nogach i przeciągnęła się. Spodenki khaki i beżowa bluzeczka leżały na niej doskonale.
- Con ostatnio dużo pracuje, ale nie nudzę się. Obejrzałam wszystkie zaległe seriale, przeczytałam książki, na których mi zależało. Po ślubie nie miałam na to zbyt wiele czasu, a później pracowałam – uśmiechnęła się znacząco, a Lilia wywróciła oczami. Istniało wielkie prawdopodobieństwo, że w ciągu najbliższych tygodni, może ewentualnie miesięcy przyjaciółka oznajmi jej, że na świat szykuje się mały Walsh. We wrześniu Madeline i Connor mieli obchodzić drugą rocznicę ślubu. – Brakowało mi ciebie i mocno się martwiłam, ale najważniejsze, że powoli wracasz.
- Czuję się okropnie z tym, jak potraktowałam ludzi, którym serio na mnie zależy przez faceta, który w ogóle o mnie nie dbał. Paradoks rozstań – westchnęła, wzruszając ramionami. – Te dwa tygodnie będą mi całkiem potrzebne. Musimy nadrobić wszystkie ploteczki. Co tym na to, żeby zrobić sobie przerwę na kawę? Ubiorę się, a ty zasadź tą roślinkę, czymkolwiek jest.
- To piwonia – odpowiedziała przyjaciółka. – Bardzo mi pasuje taki układ.
- Może u ciebie, co? Nie chcesz wchodzić do domku. – Powiedziała Lilia, mając pełną świadomość, że po południu czekało ją szorowanie każdego zakamarka mieszkania, które zajmowała dzięki dobroci Maddie. Nie mogła robić z niego chlewu. Jej przyjaciółka zasalutowała i wróciła do sadzenia. A Lilia poszła się ubrać, mając nadzieję, że posiadała jeszcze jakieś czyste ubrania.

I don’t wanna be without you babe. I don’t want a broken heart. I don’t wanna take a breath with out you babe. I don’t wanna play that part. I know that I love you, but let me just say: I don’t want to love you in no kind of way. I don’t want a broken heart and I don’t wanna play the broken-hearted girl.3
___________________________
1, 2 aut. Lilia Queen
3  Beyonce Broken-hearted girl

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

04. Before tommorow comes.

02. Scars.

03. Let it go.